Popraw dane   |  
Logowanie

BEVIRO SHOP

Kategoria: Budowa, Remonty
Adres:
Żwirki i Wigóry 15
05-220 Warszawa
woj. mazowieckie
 
Dodaj opinie Wartość opinii:
3.4
Pozytywnych:
1106  
Neutralnych:
112  
Negatywnych:
541  
Łącznie:
1759  
Ostatnio wystawiona opinia:
Opinia: Pozytywna
Autor: Reklama 28792
To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki. Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie. Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej. Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód. Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała. Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę. Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy. Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać. Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy. Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody. Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko. Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski? Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept: – Ratunku! Pomocy! Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie. – Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić! – Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos. – Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję! – Dobrze się pani czuje? Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia. Część pierwsza. Upiory na obrazach Część pierw­sza Upiory na obra­zach Rozdział 1. Czerwiec 1993 1 Czer­wiec 1993 Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał. Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być. W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć. Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców. Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną. Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami. Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko. Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył. Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno. Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni. W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział. Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył. Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie. Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami. – Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził. Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia. – Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem. Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie. – Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech. Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę. – Tak – wyszep­tał z tru­dem. Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść. – Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia. – Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę. Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło. – Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę. Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy. – Widzisz, Remik, pie­nią­dze to ******. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte ******. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz? – Nie. – Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy. – Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary. – Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera? Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował: – Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego? Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa. – To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes? Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje. – Chyba już wiem – odrzekł cicho. – Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko? Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie. – Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące? Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści. – Jest – powie­dział tylko. Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił. – Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać. Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły. – Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik? – Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu. Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie. – Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. – Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem. Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie. – Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa. Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze. – Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie. – Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie. Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię. – To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy. – To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz. – W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł. Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać? – Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ. Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna. Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba. – Piękne, prawda? Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra. Rozdział 2. Teraz 2 Teraz Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie. Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny. Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dob
Rozpocznij dyskusję Zgadzam się ( 0 )     Nie zgadzam się ( 0 )   zgłoś nadużycie
Wybierz rodzaj opinii:

     

Treść Twojej opinii:


Podpis:

Twój adres e-mail:

W celu zabezpieczenia antyspamowego
aby dodać opinię należy przepisac kod z obraza obok.


Cegła rozbiórkowa cieta w płytki kamienia pol

84-200 Wejherowo woj. pomorskie

Kategoria: Budowa, Remonty Wejherowo

Popularność:
0 (odwiedzin 14262)

HG Serwis. Urządzenia grzewcze, instalacje elektryczne, automatyka

woj.

Kategoria: Budowa, Remonty

Popularność:
0 (odwiedzin 10762)

Mag-Mar. Firma remontowo - budowlana. Magierski M.

woj.

Kategoria: Budowa, Remonty

Popularność:
0 (odwiedzin 9940)

Fach-Bud. Usługi remontowo - budowlane. Wrona J.

woj.

Kategoria: Budowa, Remonty

Popularność:
0 (odwiedzin 8919)

Pawana. Sp. z o.o. Budowa domów, skład drewna

woj.

Kategoria: Budowa, Remonty

Popularność:
0 (odwiedzin 8099)

Zakład Remontowo - Budowlany Zdzisław Mitka

32-340 Zabagnie Kolonia Radocha woj. małopolskie

Kategoria: Budowa, Remonty Zabagnie Kolonia Radocha

Popularność:
0 (odwiedzin 5812)
ZGŁOŚ USTERKĘ